LITOŚCI
Stałem pośród wody*
W samym środku zimy
Sierść wielbłądzia była mi torturą
Byłem zupełnie nagi
Wiatr, proszę pana, zacinał ostro
I zostałem zupełnie sam
Bo jak przepowiedziałem
Moi uczniowie odeszli
I krzyczałem „Litości”
Miejcie litość nade mną
I padłem na kolana
Wrzucony do lochu**
Byłem o chlebie i wodzie
Wiara — moją jedyną bronią
By odeprzeć diabłów legion
Okienko w drzwiach się rozsuwało
I błagał mnie głos żmii
Głos ociekający intrygą
Syfilisem i chciwością
I płakała „Litości”
Miej litość nade mną
Kazałem jej paść na kolana
Klęczałem w różanym ogrodzie
Z rękoma związanymi na plecach
Kuzyn dokonywał cudów
Zastanawiałem się, czy mnie znajdzie
Księżyc zwracał się do mnie
Niczym złota taca
Śmierć moja prawie mnie znudziła
Tak często ją opisywano
I krzyczałem „Litości”
Krzyczałem „Zlitujcie się”
„Litości”
Miejcie litość nade mną
* Mt 3,1-6 (przyp. tłum.)
** Mk 6,17-29 (przyp. tłum.)
NOWY PORANEK
Obudziłem się pewnego ranka
Wstawało nowe słońce
Niebo było królestwem
Skąpanym we krwi
Księżyc i gwiazdy
Jak pokonane zastępy wojsk
Jak owoc więdnący
Nędzna duchowa strawa
I świetliste włócznie słońca
Odważne, zdobywcze
Unosiły się nieziemsko
Pośród sztandarów ognia
Ukląkłem w ogrodzie
Opłukany świtem
Dobiegł mnie głos czysty
Zamknąłem oczy
Dzięki Ci, Panie
Za ten jasny poranek
Wieczór zdawał się tak pogrążony
W ciemnościach i krwi
Nie będzie już smutku
Nie będzie żałości
Nie będzie drogi zbyt wąskiej
Nastanie nowy dzień
Dzisiejszy dzień
Dla nas
MŁOT*
Wyruszyłem w poniedziałek
Noc była przepastna i zimna
Mój brat spał
I chociaż wyjeżdżałem po cichu
Ojciec wściekał się i krzyczał
Matka szlochała
Odtąd me życie było jak rzeka
Co cała wsiąkła w ziemię
A potem uderzył młot
Panie, wtedy uderzył młot
Wiele dni błądziłem
Przez lody i śniegi
Koń padł siódmego dnia
Dowlokłem się do miasta
Gdzie ludzie chcieli mnie zabić
I uciekłem zhańbiony
Potem dotarłem nad rzekę
I złożyłem siodło na ziemię
I wtedy uderzył młot
Panie, wtedy uderzył młot
I powalił mnie na ziemię
I powiedziałem: „Proszę, proszę
Chcę wrócić do rodzinnego miasta”
Panie, wtedy uderzył młot
I osłabłem od dręczących wizji
Bo wiele wizji widziałem
Tamtej nocy
W siódmej godzinie przyszedł anioł
Z wieloma wężami w rękach
I uciekłem przerażony
Wszedłem do rzeki
I otoczyły mnie wody
I wtedy uderzył młot
Panie, wtedy uderzył młot
Uderzył bez żadnego dźwięku
I powiedziałem: „Proszę, proszę
Chcę wrócić do rodzinnego miasta”
Panie, wtedy uderzył młot
*Łk 15,11-19 (przyp. tłum.)
(BĘDĘ CIĘ KOCHAŁ) AŻ DO KOŃCA ŚWIATA
To cud, że w ogóle uszedłem z Longwood z życiem — z
tego miasteczka pełnego facetów o wielkich gębach,
lecz bez jaj. To znaczy, spróbuj to sobie wyobrazić:
całe trzecie piętro hotelu wypalone przez wybuch.
I ulice poniżej obsypane deszczem szklanych odłamków.
I gromada pijaków wylewająca się z knajp, gapiąca się
w górę na dym i płomienie. I ślepy sprzedawca ołówków
wymachujący laską, krzyczący na swojego psa, który
leży martwy przy krawężniku. I ja, jeśli możesz w to
uwierzyć, za kierownicą samochodu, modlący się z zamkniętymi
oczyma. Nie do Boga na wysokościach, lecz do ciebie.
Słowami:
„Pomóż mi, dziewczyno, pomóż mi
Będę cię kochał aż do końca świata
I twoje oczy czarne jak węgle i długie ciemne loki”
Niektóre rzeczy planujemy — siedzimy i wymyślamy i spiskujemy i knujemy. Inne są dziełem natchnienia, poezji. I to właśnie taka genialna ręka popchnęła mnie na hotelowe schody, bym po raz ostatni pożegnał się z jej włosami białymi jak śnieg i jasnoniebieskimi oczyma. Powiedziałem: „Muszę już iść, muszę iść, bomba w koszyku na chleb gotowa wybuchnąć.” W tym miasteczku pełnym facetów o wielkich gębach, lecz bez jaj, pies ślepego sprzedawcy ołówków wystraszony eksplozją wskakuje mi pod koła, gdy wyjeżdżam z Longwood, pędząc do ciebie, która czekasz na mnie w niebieskiej sukience.
Śpiewałem: „Dzięki ci, dziewczyno, dzięki ci,
Będę cię kochał aż do końca świata
I twoje oczy czarne jak węgle i długie ciemne loki”
Konie rozbrykane na polach, nóż w moich dżinsach i deszcz na przedniej szybie, a ja, z pieśnią na ustach, pieśnią sławiącą piękno tej, która czeka na mnie w niebieskiej sukience.
„Dzięki ci, dziewczyno, dzięki ci,
Będę cię kochał aż do końca świata
I twoje oczy czarne jak węgle i długie ciemne loki”
Śpiewałem: „Dzięki ci, dziewczyno, dzięki ci,
Będę cię kochał aż do końca świata
I twoje oczy czarne jak węgle i długie ciemne loki”
GDY PIERWSZY RAZ PRZYBYŁEM DO MIASTA
Gdy pierwszy raz przybyłem do miasta
Wszyscy ludzie się zebrali
I stawiali mi drinki
Boże, jak szybko się to zmieniło
Gdy pierwszy raz przybyłem do miasta
Ludzie oprowadzali mnie wszędzie
Jak czasem ktoś oprowadza przyjaciela
O, jak szybko to się zmieniło
Podejrzenia i złe szepty mnie otaczają
Gdziekolwiek się nie ruszę, one mnie ścigają
Jak gdyby krew na moich rękach była widoczna dla wszystkich
O, słodki Jezu
Teraz nie ma już odwrotu
Zawsze jest następne miasteczko
Kilka mil dalej na szlaku
Ze swego okna, naprzeciw torów
Przyglądam się pijakom przy ogniskach
I w tym świetle
Ich twarze śmieją się do mnie
O, jak bym pragnął, by dali mi spokój
Gdy pierwszy raz przybyłem do miasta
Wszyscy świadczyli mi przysługi
A teraz nawet drzwi kurw w tym mieście
Są dla mnie zamknięte
Przeszukuję lustro
I próbuję dostrzec
Dlaczego ci wszyscy ludzie
Nie chcą mieć ze mną nic wspólnego
O, słodki Jezu
Teraz nie ma już odwrotu
Zawsze jest następne miasteczko
Kilka mil dalej na szlaku
O Boże, gdziekolwiek się nie zwrócę
Boję się stryczka, boję się stosu
Bo nie ma kości, której by mi nie złamali
W tych wszystkich miastach, w których byłem
Ci którzy zgrzeszyli przeciwko mnie są zdmuchnięci
Tak dzieje się od pierwszego dnia mego życia
Przeklęty niech będzie dzień moich narodzin
I noc, która wyciągnęła mnie z łona
I przeklęte niech będzie to miasto
Bo opuszczam je teraz
Lecz któregoś dnia powrócę
I ludzie w tym mieście zobaczą
Jak szybko zmieniają się role
O, słodki Jezu
To już naprawdę koniec
Zawsze jest następne miasteczko
Gdy szlak zatoczy koło
KRAINA ZMIERZCHU
Był brzydki koniec zimy
W tej krainie zmierzchu
Gdy szedłem ręka w rękę
Z moją słodką Sally
Wiatr chłostał ostro
Mężczyznę już, nie chłopca
Bez butów na nogach
I z nożem w jeansach
W krainie zmierzchu
Niosło się bicie dzwonu
Z wieży Marii Panny
Na Pola Potępieńców
I zobaczyłem, że świat
Pełen błogosławieństwa jest i blasku
A Sally oddychała miękko
W majestacie tej nocy
Kochanie, proszę, nie płacz
I spróbuj ułożyć
Główkę na mym ramieniu
Teraz spróbuj zasnąć
Wiązy i topole
Odwracały się do nas plecami*
Obok walącej się stacji
Poszliśmy wzdłuż torów
Odnaleźliśmy dziką ścieżkę
I podążyliśmy nią
Księżyc na niebie wyglądał
Jak przetrącona korona
Moje dłonie płonęły
W fałdach jej płaszcza
I wdychałem mleczne powietrze
Z głębi jej gardła
Kochanie, proszę, nie płacz
I spróbuj ułożyć
Główkę na mym ramieniu
Teraz spróbuj zasnąć
Szeptem powiedziałem Sally
Nigdy cię nie skrzywdzę
Jej pierś była mała
I ciepła w mej dłoni
Powiedziałem jej, że księżyc
To rzecz zaprawdę magiczna
Bo świeci złoto w zimie
I srebrzyście na wiosnę
I tak szliśmy i szliśmy
Po nie kończących się piaskach
Tylko ja i ma Sally
W tej krainie zmierzchu
Kochanie, proszę, nie płacz
I spróbuj ułożyć
Główkę na mym ramieniu
Teraz spróbuj zasnąć
* Por. Vladimir Nabokov „Lolita” cz. I, pocz. roz. 24 (przyp. tłum.)
NICZYJA DZIEWCZYNA
Szukałem w świętych księgach
Próbowałem rozwiązać tajemnicę Jezusa Chrystusa, Zbawiciela
Czytałem poetów i analityków
Szukałem w książkach o ludzkim zachowaniu
Objechałem cały świat
Szukając odpowiedzi, która się wymyka
Nie wiem dlaczego i nie wiem jak
Lecz ona jest teraz niczyją dziewczyną
Kochałem ją kiedyś i chyba nadal ją kocham
Widzę jej twarz, gdy przychodzi pewien nastrój
Ona żyje w moim ciele i kościach
Jej dziki wzrok i ciemne włosy
Jej zimowe wargi, chłodne jak kamień
Tak, byłem jej mężczyzną
Lecz są rzeczy, na które nawet miłość nie pozwala
Trzymałem jej dłoń, a teraz już nie trzymam
Nie wiem dlaczego i nie wiem jak
Lecz ona jest teraz niczyją dziewczyną
Oto jej sukienka, którą najbardziej lubiłem
Z niebieskimi fiołkami na piersi
A oto i moje listy
Porwane na kawałeczki przez jej długie palce
Byłem jej okrutnym mężczyzną
A chociaż próbowałem pozbyć się jej ducha
Ona wciąż jest przy mnie, nawet teraz
Nie wiem dlaczego i nie wiem jak
Lecz ona jest teraz niczyją dziewczyną
KOCHANEK
Za twymi drzwiami diabeł czeka
(Jak długo jeszcze)
Wierzga i ryczy i wali kopytem w ziemię
Wyje z bólu i chodzi po ścianach
Za twymi drzwiami diabeł czeka
Osłabiony złem, przygnieciony ciężarem świata
Wykrzykuje twe imię i prosi o jeszcze
Za twymi drzwiami diabeł czeka
Kochanek! Od stworzenia świata
Na wieki, Amen i po czasu kres
Zrzuć tę sukienkę, idę do ciebie
Jestem twoim kochankiem
Bo jestem czym jestem czym jestem
K jak KOCHAM cię, mała
O jak OCZYWIŚCIE tylko ciebie
C jak kocham cię CAŁĄ
H jak CHWALĘ wszystko, co robisz
A jak czekam na twą AGRESJĘ
N jak czekam na twą NAPAŚĆ
E jak EFEKTY mych modlitw
K jak ukochany jest odpowiedzią na KAŻDĄ twoją
Będę twoim Kochankiem! Aż do smutnego końca
Gdy po imperiach zostaną popioły. Na wieki wieków
wieków wieków Amen. Jestem twoim Kochankiem
Więc pomóż mi, mała, pomóż mi
Bo jestem czym jestem czym jestem
Jestem twoim Kochankiem!
Po twojej podłodze diabeł się czołga
Z drżącym sercem przechodzi przez drzwi
Z wyciągniętym seksem w podrygującej łapie
Po twojej podłodze diabeł się czołga
I jest stary i głupi i jest głodny i chory
I jest ślepy i chromy i jest brudny i biedny
Po twojej podłodze diabeł się czołga
Kochanek! Oto tu stoję. Na wieki, Amen
Bo jestem czym jestem czym jestem
Przebacz mi, mała, mam związane ręce
I nie mam wyboru. Nie, nie mam wyboru
I powiem to jeszcze raz
K jak KOCHAM cię, mała
O jak O, tak, tylko ciebie
C jak CIERPIENIA, których nie chcę ci zadać
H jak CHOCIAŻ nawet byś chciała
A jak ACH, oddasz mi wszystko
N jak wszystko, co NALEŻY do mnie
E jak ECHO dawnych czasów, kochanie
K jak znów ten stary KICZ
Będę twoim Kochankiem! Mam mistrzowski plan
jak zdjąć twoją sukienkę. I być twoim mężczyzną
I zagarnąć tron i zagarnąć purpurę i zagarnąć koronę
Bo jestem czym jestem czym jestem
Jestem twoim Kochankiem!
Przy twoim boku diabeł leży
Może myślisz, że śpi
Lecz tylko spójrz w jego oczy
On chce, kochanie, byś została jego żoną
Przy twoim boku diabeł leży
Kochanek! Kochanek!
PIEŚŃ RADOŚCI
Zlituj się nade mną, panie
Pozwól, że ci się zwierzę
Nie mam dachu nad głową
A moje kości są przemarznięte
Opowiem ci historię
Pewnego człowieka i jego rodziny
I przysięgam, że jest prawdziwa
Dziesięć lat temu spotkałem dziewczynę o imieniu Radość
Było to słodkie i szczęśliwe stworzenie
Jej oczy były jak błyszczące błękitne klejnoty
I pobraliśmy się na wiosnę
Nie miałem pojęcia, ile szczęścia może dać taka mała
miłość
I co życie nam jeszcze szykuje
Lecz wszystko zmierza ku swemu końcowi
Wszystko zmierza ku swemu końcowi
Tego można być pewnym
La la la la la la la la la la
La la la la la la la la la la
Potem pewnego ranka obudziłem się, a ona szlochała
I tak jeszcze przez wiele następnych dni
Była coraz bardziej smutna i zamknięta
Stała się Radością tylko z imienia
W jej piersi zamieszkał nieznany smutek
I wpłynęły mroczne i ponure moce
Żegnajcie, szczęśliwe Pola,
Gdzie radość żyje wiekuista:
Witaj mi, grozo, witaj*
Czy była to boleść skruchy, czy jakieś straszliwe przeczucie
Jak gdyby zobaczyła swoją ostatnią noc krwi
Te szalone oczy, ten głodny kuchenny nóż
O, widzę, panie, że teraz słuchasz z uwagą!
Więc czy to możliwe?
Jakże często zadawałem sobie to pytanie
Tymczasem jedno po drugim
Rodziły nam się dzieci - pierwsze, drugie, trzecie
Nazwaliśmy je Hilda, Hattie i Holly
Podobne były do matki
Miały oczy jak błyszczące błękitne klejnoty
I były cichutkie jak myszki
W naszym domu nie było śmiechu
Nie, nie śmiała się Hilda, Hattie ni Holly
„Nic dziwnego” mówili ludzie „biedna mama jest tak melancholijna”
Potem pewnej nocy ktoś odwiedził nasz domek
Ja byłem z wizytą u chorego przyjaciela
Byłem wtedy lekarzem
Radość i dziewczynki były same
La la la la la la la la la la
La la la la la la la la la la
Radość została związana taśmą
W usta wetknięto jej knebel
Zadano jej mnóstwo ciosów nożem
I wsunięto do śpiwora
W swych własnych łóżeczkach moje dziewczynki okradzione
zostały z życia
Sposób morderstwa podobny jak w przypadku mej żony
Sposób morderstwa podobny jak w przypadku mej żony
O północy wróciłem do domu
Przez telefon powiedziałem policji
Ktoś zabrał cztery niewinne życia
Nigdy nie złapali tego człowieka
Wciąż jest na wolności
Zdaje się, że dokonał wiele więcej takich czynów
Krwią ofiar wypisuje na ścianach cytaty z Johna Miltona
Policja prowadzi dochodzenie wielkim nakładem sił i
środków
W moim domu napisał „prawa czerwona dłoń”**
To, jak mi mówią, jest z Raju utraconego
Wiatr tu coraz zimniejszy
Lecz moja historia ma się już ku końcowi
Boję się, że ranek przyniesie spory mróz
Po tym wszystkim opuściłem dom
Błądzę od jednej krainy do drugiej
Stanąłem na twym progu i widzę, panie, że masz rodzinę
Na zewnątrz sępy krążą
Wilki wyją, węże syczą
I mała przysługa z twej strony, przyjacielu
Byłaby dla mnie sumą ziemskich rozkoszy***
Czy uważasz mnie za przyjaciela?
Słońce jest dla mnie ciemne
I ciche niczym księżyc****
Czy masz, panie, pokój?
Czy zapraszasz mnie do środka?
La la la la la la la la la la
La la la la la la la la la la
La la la la la la la la la la
La la la la la la la la la la
* John Milton „Raj utracony”, Księga pierwsza, wersy:
291-293, przekład Maciej Słomczyński
** jak wyżej, Księga druga, wersy: 210-211
*** jak wyżej, Księga ósma, wersy: 659-660
**** John Milton „Samson Agonistes”, wersy: 86-87
TIME JESUM TRANSEUNTUM ET NON REVERTENTUM
Zostaliśmy wezwani do lasu i udaliśmy się tam
Wiatr wiał ciepło i wymownie
Szukaliśmy tajemnic wszechświata
I otoczyliśmy demony
I zmusiliśmy je, by nam powiedziały, co to wszystko
znaczy
Przywiązaliśmy je do drzew i łamaliśmy jednego po drugim
Na skrawku papieru napisały te słowa
I gdy czytaliśmy je, słońce przenikało między drzewami
„Bójcie się odejścia Jezusa, bo On nie powróci”
Potem powróciliśmy do naszego świata zostawiając za
sobą las
Nasze serca rozśpiewane pełnią miłości
Lecz gdzieś po drodze zgubiliśmy tę wiadomość
A kiedy wróciliśmy w rodzinne strony, kupiliśmy sobie
dom
I kupiliśmy samochód, którego nie używaliśmy
I kupiliśmy klatkę i dwa śpiewające ptaki
I nocami siadaliśmy i słuchaliśmy pieśni kanarków
Bo obojgu nam zabrakło już słów
A gwiazdy teraz migoczą pod złym kątem
A słońce i księżyc nie chcą świecić
Lecz pamiętam wiadomość odebraną z rąk demonów
Bójcie się odejścia Jezusa, bo on nie powraca
W MOJE RAMIONA
Nie wierzę w interweniującego Boga
Lecz wiem, kochanie, że ty wierzysz
Ale gdybym wierzył, to padłbym na kolana i prosił Go
By nie interweniował, jeśli chodzi o ciebie
By nie dotykał nawet włosa na twej głowie
By zostawił cię taką, jaką jesteś
A jeśli chciałby tobą pokierować
To by skierował cię w moje ramiona
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona
Nie wierzę w istnienie aniołów
Lecz patrząc na ciebie, zastanawiam się, czy słusznie
Ale gdybym wierzył, to zebrałbym je wszystkie
I poprosił, by cię strzegli
By każdy zapalił dla ciebie świecę
I by oświetliły i rozjaśnili twą drogę
I prowadziły, jak Chrystusa, w łasce i miłości
I doprowadziły w moje ramiona
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona
Ale wierzę w Miłość
I wiem, że ty także wierzysz
I wierzę w wyznaczoną drogę
Którą możemy pójść, ty i ja
Więc nie gaście świec
Oświetlajcie i prostujcie jej ścieżki
Tak, by mogła powracać
Zawsze i w każdym wypadku
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona, O, Panie
W moje ramiona
CZY TY JESTEŚ TĄ NA KTÓRĄ CZEKAŁEM?
Czułem, że nadchodzisz, dziewczyno, gdy się do mnie
zbliżałaś
Wiedziałem, że mnie znajdziesz, bo tęskniłem do ciebie
Czy jesteś moim przeznaczeniem? Czy tak jak mi się jawisz?
Owinięta w płaszcz i ze łzami w oczach?
Zdejmij ten płaszcz, mała, i rzuć na podłogę
Czy ty jesteś tą, na którą czekałem?
I gdy coraz bardziej przybliżałaś się do mnie
Moja dusza ukojona upewniała mnie
Że z czasem serce mi wszystko wynagrodzi
I że wszystko się ujawni
Więc siedziałem i patrzyłem jak rozmarza ten wieczny
lodowiec
Czy ty jesteś tą, na którą czekałem?
Na smutku całe światy zbudowano
I wielkie cuda z tęsknoty wymarzono
To tylko małe łezki, kochanie, niech płyną
I ułóż głowę na mym ramieniu
Za moim oknem świat wyruszył na wojnę
Czy ty jesteś tą, na którą czekałem?
Wkrótce się dowiemy, prawda?
Gwiazdy wybuchną na niebie
Lecz tak się nie dzieje, nieprawdaż?
Gwiazdy mają swą chwilę, a potem umierają
Był taki człowiek, który mówił cudowne rzeczy
Chociaż nigdy go nie spotkałem
Powiedział „Kto szuka, znajduje
A kto kołacze, temu otworzą” *
W moim umyśle widzę cię w ruchu
I myślę, jak czasem blisko jesteś
I jak każda najmniejsza rzecz zwiastuje mi ciebie
Drżą struny mego serca, drżą pytaniem
Czy ty jesteś tą, na którą czekałem?
* Mt 7,8; Łk 11,10 (przyp. tłum.)
DOKĄD TERAZ ZMIERZAMY JEŚLI NIE DONIKĄD?
Tak dobrze pamiętam pewną dziewczynę
Karnawałowe bębny szalejące dokoła
Kostuchy i szkielety i misyjny dzwon
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
W kolonialnym hotelu przepieprzyliśmy wschód słońca
A potem przepieprzyliśmy jego zachód
Słońce wschodzi i zachodzi
Wciąż krążąc i krążąc, zmierzając donikąd
Kociak, co tulił się i mruczał na mym kolanie
Teraz drapie mą twarz pazurem niedźwiedzia
Nadstawiam drugi policzek, a ty znów uderzasz
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Zbudź się, kochana, kochanko ma, zbudź się
Zbudź się, kochana, kochanko ma, zbudź się
Na ławkach w klinice, nie mając o czym rozmawiać
Herbata i ciastka i modlitwa o spokój
A kości naszego dziecka pękały jak kreda
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Pamiętam pewną dziewczynę, tak śmiałą i bystrą
Swobodną i roześmianą i bezwstydną i nagą
Teraz gryzie palce siedząc w tym chemicznym świetle
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Przychodzisz do mnie z ciastem, które upiekłaś
Rozwścieczona mścicielka ze spinką we włosach
Z ciastem pełnym szkła, wybielacza i moich starych żyletek
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Zbudź się, kochana, kochanko ma, zbudź się
Zbudź się, kochana, kochanko ma, zbudź się
Gdyby oddali mi moje ubrania, to mógłbym wrócić do domu
Wyjść z tego świeżego, czystego i antyseptycznego powietrza
Za zamkniętą bramą ryczy stary osioł
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Wokół stawu z kaczkami w ponurym nastroju
Żałosne i smętne zataczamy koła
I znów jedno tragiczne okrążenie i bez wielkiej nadziei
Krążymy i krążymy, zmierzając donikąd
Z balkonu oglądaliśmy karnawałowych muzyków
Głośny warkot bębna przestraszył małe dziecko
Wciąż czuję jego paluszki wciśnięte w mą dłoń
O, dokąd teraz zmierzamy, jeśli nie donikąd?
Gdybym jeszcze raz mógł przeżyć jeden dzień mego życia
Gdybym mógł przeżyć raz jeszcze tylko jeden dzień
Ty na balkonie, moja przyszła żona
O, któż mógł to wiedzieć — nikt przecież
I CIAŁO STAŁO SIĘ SŁOWEM
Jezus powiedział: „Gdzie są dwaj albo trzej zebrani
w imię moje, tam jestem pośród nich”. Jezus powiedział
to, gdyż tam, gdzie zbiera się dwóch lub więcej, tam
jest wspólnota, tam jest język, tam jest wyobraźnia.
Tam jest Bóg. Bóg powstaje poprzez twórczą wyobraźnię
i Bóg jest wzlotem tej wyobraźni.
Będąc dzieckiem uważałem, że posługiwanie się wyobraźnią
jest złe. Postrzegałem swoją wyobraźnię jako mroczną
komnatę z wielkimi zaryglowanymi drzwiami, za którymi
kryje się mnóstwo haniebnych fantazji. Prawie słyszałem,
jak moje tajemne myśli walą i drapią do drzwi, szeptem
błagając, bym je wypuścił. Bym je wypowiedział. Nie
miałem wtedy pojęcia, że te mroczne szepty pochodzą
od Boga. W wieku ośmiu lat wstąpiłem do chóru w naszym
anglikańskim kościele i przez następne cztery lata
chodziłem tam na msze dwa razy w tygodniu, lecz Bóg,
o którym tam prawiono wydawał się być odległy i obcy
i niepewny. Więc siedziałem w ławce, w komży z karmazynową
pelerynką, a szelmowskie myśli sączyły się spod zaryglowanych
drzwi wyobraźni.
Gdy podrosłem i byłem już nastolatkiem, mój nieżyjący
obecnie ojciec zdecydował, że nadszedł czas, by przekazać
synowi pewną wiedzę. Miałem trzynaście lat, gdy wprowadzał
mnie do swojego gabinetu, zamykał drzwi i recytował
wspaniałe krwawe ustępy Tytusa Andronikusa Szekspira
lub fragment ze Zbrodni i kary opisujący scenę morderstwa,
lub całe rozdziały Lolity Nabokova. Ojciec wymachiwał
przy tym rękami, po czym wskazując na mnie palcem,
mówił „To jest, mój chłopcze, literatura!” i sądząc
po uniesieniu z jakim to wypowiadał, wiedziałem, iż
uważa, że przekazuje mi jakąś zakazaną wiedzę. Siedziałem
i słuchałem tych wszystkich szalonych słów wylewających
się z jego ust, szczęśliwy, że zostałem zaproszony
do jego dziwnego, anomalnego świata. Widziałem, jak
erupcje energii twórczej sprawiały, że zaczynał się
zatracać i chociaż zapewne roześmiałby się, słysząca
taką uwagę, to uważam, że to, co mój ojciec znajdował
w swojej ukochanej literaturze, to był Bóg. Literatura
uskrzydlała go, odrywała od normalności, unosiła ponad
przeciętność i zbliżała do boskiej natury rzeczy. Nie
miałem wtedy o tym pojęcia, lecz w pewnym momencie
dostrzegłem, że sztuka jest w stanie odgrodzić mnie
od przyziemności, jest w stanie mnie chronić. Tak więc
zabrałem się do pisania bardzo kiepskich wierszy.
Gdy miałem około piętnastu lat stworzyliśmy z przyjaciółmi
zespół rockowy i porzuciłem pisanie strasznie kiepskich
wierszy i zacząłem pisać strasznie kiepskie piosenki
— piosenki te inspirowane były bardzo często przez
książki, które w owym czasie wpadały mi w ręce.
Po ukończeniu szkoły średniej udałem się do Akademii
Sztuk Pięknych i właśnie tam zainteresowałem się sztuką
religijną, głównie, jak sadzę, dlatego że irytowało
to moich nauczycieli, którzy uważali, że powinienem
bardziej interesować się sztuką współczesną. Miałem
obrazy Grunewalda, Fra Angelica, El Greca, Tintoretta
i innych porozwieszane po ścianach mojej pracowni i
stwierdziłem, prawie ze zdumieniem, że znam sceny biblijne
przedstawione na tych obrazach, znam głównych bohaterów
i ich historie, więc poszedłem i kupiłem kieszonkowe
wydanie Biblii Króla Jakuba, otworzyłem na pierwszej
stronie i zacząłem czytać. Odkryłem, że historie biblijne
przemawiają do mnie gdzieś z podświadomości, zaszczepione
jeszcze w czasach, gdy byłem małym chórzystą. Wciąż
pisałem piosenki dla naszego zespołu i wciągało mnie
to i wkrótce w trudnej prozie Starego Testamentu znalazłem
doskonały język, tajemniczy i znajomy zarazem, który
nie tylko odzwierciedlał stan mojego umysłu w tamtym
okresie, lecz również aktywnie ukierunkowywał moje
artystyczne poczynania. Odkryłem w nim głos Boga i
był on brutalny i zazdrosny i bezlitosny. Każde pełne
żółci uczucie, które żywiłem do siebie i świata, a
było ich wiele, tam, w Starym Testamencie, znajdowało
swój odpowiednik wyskakujący ze stron księgi z wyszczerzonymi
zębami. Bóg Starego Testamentu wydawał się być Bogiem
okrutnym i zajadłym i uwielbiałem sposób w jaki zmiatał
całe narody pod wpływem kaprysu. Uwielbiałem czytać
Księgę Hioba i zdumiewałem się dowiadując o próżnym
i nie godnym zaufania Bogu, który przemienił życie
swego „doskonałego i prawego” sługi w piekło. Przyjaciel
Hioba, Elifaz, zauważył „Człowiek rodzi się na niedolę,
jak iskra, by unieść się w górę” i te słowa doskonale
trafiły do mojego małego przerażającego umysłu. Dlaczego
człowiek ma nie doświadczać trosk, skoro skazany jest
na tyranię takiego Boga? Takie więc wrażenia wywołał
we mnie Stary Testament i wizja żałosnej ludzkości
cierpiącej jarzmo despotycznego Boga zaczęła przenikać
do moich piosenek. W konsekwencji moje słowa rozkwitły
paskudną nową energią. Mój zespół, który nazywał się
The Birthday Party, grał muzykę pełną ciężkich dudniących
rytmów i przyspieszonych obłąkańczych gitar, a jedyne
co ja robiłem, to wychodziłem na scenę, otwierałem
usta i pozwalałem klątwie Boga ryczeć przez mnie. Potop,
ogień i żaby wyskakiwały mi z gardła. Luźno parafrazując
Williama Blake’a „Ja sam nie zrobiłem nic. Wysunąłem
tylko oskarżycielski palec i pozwoliłem Duchowi Świętemu
dokonać reszty.” Chociaż nie miałem wtedy o tym pojęcia,
Bóg nie tylko mówił do mnie, ale i przeze mnie, a jego
oddech był cuchnący. Było to pewnego rodzaju ujście
dla Boga, który przemawiał językiem pisanym żółcią
i wymiocinami. I przez jakiś czas odpowiadało mi to.
Po kilku latach grupa The Birthday Party rozpadła się
i byłem tym wszystkim bardzo wymęczony — to co pisałem
było również wymęczone i wyciśnięcie czegokolwiek więcej
stało się prawie niemożliwością. Byłem chory i pełen
obrzydzenia i mój Bóg był w podobnym stanie. Nienawidzenie
wszystkiego przez cały czas to ciężkie zadanie. Cała
ta podtrzymywana nienawiść była rzeczą bolesną i męczącą.
Wychodziłem na scenę i spoglądałem w dół na wykrzywione
i ryczące twarze i pięści wymachujące w mroku i czułem
się chory i smutny. Stwierdziłem, że czas najwyższy
zacząć czytać inną książkę, więc zamknąłem Stary Testament
i otworzyłem Nowy.
Czytając te cztery wspaniałe poematy prozą, Mateusza,
Marka, Łukasza i Jana, powoli odnawiałem znajomość
z Jezusem z dzieciństwa, z tą niesamowitą postacią,
którą opisują ewangelie, Człowiekiem Smutku, i właśnie
przez niego otrzymałem szansę odmienienia moich stosunków
ze światem. Głos, który teraz do mnie przemawiał był
cichszy, smutniejszy, bardziej refleksyjny.
(...)
Ciąg dalszy w książce...
This page was created using TextToHTML. TextToHTML is a free software for Macintosh and is (c) 1995,1996 by Kris Coppieters