NICK CAVE
I OŚLICA UJRZAŁA ANIOŁA


 
 
 



23 Oślica ujrzawszy anioła, stojącego     28 I otworzył Pan usta oślicy,
na drodze z dobytym mieczem, skręciła     i przemówiła:
z drogi i szła po roli.                   „Cóżem ci uczyniła? Czemuż mię
24 A gdy ją Balaam bił i chciał na        bijesz oto już trzeci raz?”
ścieżkę zawrócić, stanął anioł            29 Odpowiedział Balaam:
w ciasnym przejściu między dwoma          „Iżeś zasłużyła i szydziłaś ze mnie.
murami, którymi winnice ogrodzone         Obym miał miecz, żeby cię zabić!”
były.                                     30 Rzekła oślica:
25 Widząc go oślica przyparła do          „Czyżem nie bydlę twoje, na którymeś
ściany i starła nogę jeźdźca. A on ją     zawsze zwykł siedzieć aż po
po wtóre bił.                             dzisiejszy dzień? Powiedz, czym ci
26 Anioł jednak przeszedłszy na           coś takiego kiedy uczyniła?”
miejsce ciasne, gdzie ani w prawo ani     A on rzekł:
w lewo nie mogła zboczyć, zastąpił        „Nigdy.”
jej drogę.                                31 Natychmiast otworzył Pan oczy
27 I gdy widziała oślica anioła           Balaamowi i ujrzał anioła stojącego
stojącego, upadła pod nogami              na drodze z gołym mieczem, i pokłonił
siedzącego, który rozgniewawszy się,      się twarzą do ziemi.
bardziej kijem boki jej obijał.     
 
                                          Księga Liczb, 22

 

 

 

PROLOG


 
 

Trójka brudnych kruczych braci krąży, dziób do ogona, wycinając koło w posiniaczonym i utrudzonym niebie, zataczając szybkie ciemne kręgi poprzez gęste dmy dymu.
    Tak długo wieko doliny było bezchmurne i błękitne, lecz teraz, dzięki Bogu, zaczyna grzmieć . Z miejsca, w którym leżę, chmury wyglądają prehistorycznie, wyrzucają z siebie wielkie bestie bez twarzy, które wiją się i umierają, jak ta, nade mną.
    A kruki - one wciąż latają, wciąż krążą, tylko teraz bliżej - bliżej - coraz bliżej mnie.
    Te szelmowskie gawrony to ptaki śmierci. Śledziły mnie przez całe życie. I dopiero teraz mogę je wyłowić. Nawijając oczyma.
    Wydaje mi się, że prawie mógłbym sobie przypomnieć, jak zasypia się w tym miękkim, ciepłym mule, gdyż moje rytmy są inne. Inne.
    Wsysany przez dziąsła tego bezzębnego grobu, wchodzę w to bagno, w ten dół, chociaż boję się zmoczyć swą morderczą dłoń. Dwa kruki obstawiły właśnie moje oczy - niczym para natrętów krążą i czekają, podczas gdy skłębiony dym wije się i umiera, i widzę, że zaczyna się ściemniać, a ja, wyjąwszy jedną czwartą, cały jestem już pod powierzchnią i wciąż zapadam się głębiej.
 



 
 
 
 
 

Tam poniżej! Ta mała dolinka!
    Dwa strzaskane kolana ziemi podnoszą się i otwierają, tworząc pośrodku fałdę. Lecimy nad poszarpanym stokiem, gdzie drzewa dźwigające grubą warstwę winorośli rosną na trzęsących się skarpach. Niektóre wychylają się do środka doliny pod niebezpiecznym kątem, z zatroskanymi korzeniami wystającymi z górskiej gleby; cierpią z powodu pnącego się brzemienia, które krępuje je i obciąża, niczym świat rozpostarty między konarami. Owo utkane pnącze, te drzewa, wszystko przywiązane do siebie i przykute do ziemi przez winorośl.
    Podróżując wzdłuż doliny, z południa na północ, prostym kruczym szlakiem, lecimy nad jej główną drogą, która wije się po płaskim brzuchu doliny. Stąd, z wysoka, wygląda jak wstęga. Mijamy pierwszy z setek akrów tlącej się trzciny.
    Dzisiejsza noc jest pierwszą nocą sezonowego „wypalania”, które dla Doliny Ukulore jest wydarzeniem wielkiej wagi, tradycyjnym świętem, kiedy to mieszkańcy miasteczka wychodzą na pola i przyglądają się, jak ściana ognia oczyszcza wysoką trzcinę z bezużytecznych liści, ze „śmieci”. Jednakże ta noc wydaje się dziwnie spokojna na rozciągających się pod nami polach: mokre worki i kije na węże beztrosko porzucone, iskry i szary popiół niesione cicho lekkim wiatrem.
    Rafineria cukru leży rozwalona u podnóża wschodniego zbocza, oddalona o milę od miasteczka. Słyszymy miarowe sapanie parowych silników. Wagoniki - jedne puste, inne częściowo załadowane - stoją zapomniane na torach.
    Lecimy dalej, nad samym miasteczkiem, gdzie zardzewiałe faliste dachy zagęszczają się, i widzimy plac zabaw i gmach sądu i Plac Pamięci. Tam w dole, na środku Placu, wzniesiony w samym sercu doliny, marmurowy grobowiec z relikwiami proroka pęka i rozsypuje się pod uderzeniami trzech wściekle walących młotów.
    Grupa czarno odzianych żałobników, głównie kobiet, obserwuje burzenie monumentu. Spójrzcie, jak lamentują i zgrzytają zębami! Spójrzcie na wielkiego marmurowego anioła, na jego twarz wyrażającą niebiański spokój, na ramię wzniesione wysoko i dłoń trzymającą pozłacany sierp. Czy jego również zburzą?
    I dalej, ponad tumultem, ponad burzliwym sercem miasta, ponad placem, na którym kobiety lamentują jak podczas czuwania przy zwłokach i wymuszają żal, siniacząc piersi i raniąc palce. Spójrzcie, jak wachlują ulice, wymachując gwałtownie rękoma, jak skręcają włosienice swoich szat w atakach apopleksji i spazmach smutku.
    Stąd, z wysoka, wyglądają jak siedzące ptaki.
    Okrążamy raz te stworzenia smutku i lecimy dalej - nad porażonym miastem, nad skupiskami przyczep, w których mieszkają robotnicy wycinający trzcinę, uzależnieni od rytmu żniw. Teraz, mimo późnej pory, znajdują się tu tylko ich żony i przestraszone dzieci. Stoją przy oknach, a duchy ich oddechów pojawiają się na szybach i znikają. Wsłuchują się w warkot podążających na północ samochodów swoich mężczyzn, który powoli ginie wśród syków i trzasków pól.
    Lecz lećmy dalej, a może jesteście, bracia, zmęczeni?
    Podążamy wzdłuż Drogi Głównej, aż do miejsca, gdzie trzcina kończy się stromo gołym, drucianym ogrodzeniem; cztery mile od miasta, dwie od północnego wyjścia doliny. Widzimy tu ciężarówki, pick-upy i terenówki, które wzbijają chmury czerwonego pyłu, zjeżdżając z Drogi Głównej w kierunku wysmołowanych chat zbitych z klepek. Tutaj mieszkają wyrzutki, włóczęgi, górskie śmieci.
    Samotna chata na kupie złomu cały czas płonie i płonie, buchając purpurowym dymem w niespokojne niebo.
    Chociaż zmęczeni lotem, polećmy jeszcze trochę dalej.
    Za płonącą chatą grunt staje się bardziej podmokły, błotnisty, a na bagnach podnosi się krąg roślinności - wysokie drzewa zrodzone w niewoli, wyrastające z perzu i psiego zielska, dźwigające na swych drewnianych barkach baldachim utkany z winorośli.
    Tutaj obniżamy lot i nurkujemy, bowiem tu zaczynają się moczary.
    Gdy przelatujemy nad baldachimem, widzimy poniżej szereg migoczących latarek, przesuwający się w kierunku środka koła, tworzący cienką wstęgę światła.
    Wyrwana z samego środka moczarów, znajduje się tu polana, okrągła jak talerz, a pośrodku tej polany, niczym koło wewnątrz koła, znajduje się dół z grząskim błotem, czarnym i parującym, wystarczająco duży, by wchłonąć krowę. Połyskuje ponuro, gdy go mijamy. Lecz zatrzymajmy się. Zatoczmy koło! Spójrzcie, kto leży na powierzchni błota, skulony jak noworodek! Spójrzcie, jak skóra przylega mu do kości, jak żebra unoszą się za każdym razem, gdy wciąga powietrze. Zauważcie, że jest prawie całkowicie nagi. I jaki nieruchomy.
    Ale te oczy!
    Kręcą się w oczodołach i wyławiają nas jak ryby. Zamarzamy i krążymy.
 



 

 

I


 
 

To właśnie jego brat był tym, który rozerwał pęcherz płodowy w dniu ich narodzin i, jak gdyby to jedno wystąpienie miało ustalić odwrócony precedens dla bierności w jego przyszłym życiu, Euchrid, wtedy jeszcze bez imienia, chwycił się pięty swego brata i wypłynął na świat w pełni chwały nieproszonego gościa.
    Południowe słońce wirowało na niebie niczym stopiony kulisty piorun i tłukło w blaszany dach chaty i wysmołowane deski ścian. W środku siedział Papa, przy swoim stole, otoczony swoimi pomysłowymi urządzeniami ze sprężyn i żelaza, pocąc się w przelewającym się żarze, smarując pułapki i próbując, nadaremnie zresztą, zamknąć uszy na pijackie bredzenie żony, która leżała rozwalona na tylnym siedzeniu starego, wypalonego chevy'ego i wyła przeraźliwie. Samochód ten, duma złomowiska, stał na cegłach z tyłu chaty niczym wielki pancerz porzucony ze wstrętem przez jakiegoś gigantycznego skorupiaka.
    Leżąc tam i wijąc się w bólach porodowych, pijana małżonka wrzeszczała z powodu cudu, który kopał i nadymał jej łono. Co chwila pociągała z butelki kilka łyków swego Czystego Jezusa, kołysząc chevym na podpórkach, jęcząc i krzycząc, krzycząc i jęcząc: „Papa-a! Pa-a-pa-a-a!” Gdy usłyszała, że drzwi chaty otworzyły się, a następnie zamknęły, rozstała się z porankiem i straciła przytomność.
    „Zbyt zalana, by przeć” powie później Papa Euchridowi.
    Uwalniając butelkę alkoholu z jej brudnych rąk, gdyż nawet nieprzytomna trzymała ją kurczowo, rozbił ją ostrożnie o zardzewiały tylny zderzak.
    Wykorzystując intuicję jako siostrę położną i odłamek szkła jako skalpel, rozłożył swoją ciężarną żonę i polał jej intymne części alkoholem z obierek. Z ust Papy wylatywały soczyste wiązanki, letnie owady brzęczały, słońce stało na bezchmurnym niebie, rozlegał się piekielny wrzask i wyciekały wody, gdy na świat gramoliły się dwa śliniące się zawiniątka.
    „Jezu! Dwoje!” krzyknął Papa, lecz jedno wkrótce umarło.
    Dwie skrzynki po owocach wyłożone gazetami zostały umieszczone obok siebie na stole. Pułapki na zwierzęta zostały usunięte i powieszone na ścianach.
    Dwa pudła, a w każdym dziecko. Papa zajrzał do środka.
    Obydwa golaski leżały cicho i całkiem spokojnie, szeroko otwartymi, błędnymi oczyma rozglądając się dokoła. Papa wyciągnął pogryzioną resztkę ołówka z kieszeni spodni i, mrużąc oczy, pochylił się nad maluchami i napisał na łóżeczku pierworodnego „nr 1”, potem, pośliniwszy końcówkę, „nr 2” na łóżeczku, w którym leżał Euchrid. Następnie wyprostował się i dokładnie przyjrzał się najpierw jednemu, potem drugiemu, a jeden i drugi z przejęciem odwzajemnili mu się tym samym.
    Mieli niesamowite migdałowe oczy, z lekko opuchniętymi, prawie pozbawionymi rzęs powiekami, niebieskie, lecz tak jasne, że prawie różowe; uważne, żywe, nigdy nie znające spoczynku, ani na chwilę - cały czas zdawały się wiercić, te niesamowite, szczebioczące oczy, wiercić i drżeć w swych oczodołach bez brwi.
    Mały Euchrid zakaszlał krótko i piskliwie. Jego malusieńki różowy języczek wysunął się na dolną wargę i zwinął z powrotem. Wtedy, jak gdyby rozpoznając w nieśmiałym kaszlnięciu Euchrida jakiś oczekiwany sygnał, dzielny pierworodny maluch zamknął oczy i zapadł w drzemkę, z której nigdy się już nie obudził.
    „Żegnaj, bracie” pomyślałem, gdy odchodził cicho i przez całą minutę zdawało mi się, że ja również konam - tak zajebiście zimna była jego śmierć.
    Wtedy dobiegło mnie szybujące poprzez nocną ciszę ochrypłe wycie jej suczej wysokości, mojej matki, Mamy, wykrzykującej skrzekliwym głosem ohydne przekleństwa, walącej w ścianę chevy'ego i wrzeszczącej: „Dzie jez moja budelka!”
    „Dzie moja budelka!!”
 
Papa zawiązał mi dwa prowizoryczne ograniczniki nad kostkami i piersią, zmuszając tym samym do leżenia w skrzynce - moim łóżeczku - lecz trawiony narastającym pragnieniem zobaczenia, co dzieje się z bratem, który zapuścił się w Wieczność, spróbowałem unieść głowę w nadziei, że chociaż przelotnie uda mi się spojrzeć na niego.
    Wyciągnięto nas do Życia bez ostrzeżenia, wyrzucono jak balast z bimbrowej galarety ciążowej - z gniazdka, w którym mogliśmy pływać bez końca! - a teraz, po opuszczeniu tego miejsca, gdy trząsłem się jeszcze w poporodowym szoku, moje wyobrażenie ostatecznej Zagadki było, jak pewnie się domyślacie, haniebnie naiwne. Skąd jednak mogłem wiedzieć, jak cholernie śmiertelna jest Śmierć?
    W każdym razie walczyłem i wyciągałem szyję, lecz moje ograniczniki nie popuszczały - nic, ani trochę, i w końcu porzuciłem całą nadzieję. Zmęczony i zdyszany walką, leżałem nieruchomo i myślałem o moim świętym braciszku, leżącym w skrzynce obok, zastanawiając się, jak on, do cholery, ma zamiar dostać się do Nieba, jeśli miał połowę kłopotu mniej przy zrzucaniu swoich więzów.
    Jednakże udało mi się wyswobodzić jedną rączkę podczas tego wielkiego i nadaremnego, lecz ostatecznie zbawczego zmagania i knykciem wielkości larwy wystukałem wiadomość, używając kodu stuków, puków i przerw, który wymyśliliśmy z bratem, dryfując pośród fremoru macicy.
    Nie--Zapomnij--O--Swoim--Bracie--Odbiór

Lecz brat nie odpowiadał. Wystukałem wiadomość drugi raz, dodając Proszę  na końcu, lecz nadal nie odpowiadał. Proszę.  Nie zniechęcony opowiedziałem mu, jakie jest Życie, i dopytywałem się, czy przez Śmierć otrzymał jakieś specjalne zdolności. Moje sygnały stały się natarczywe i chaotyczne. Daremne pukanie brzmiało pusto i samotnie, wisząc bez odpowiedzi nad moją skrzynką.
    Życie--Jest--Złe--To--Piekło--Czy--Umiesz--Latać--Pie--Piekło--Pomocy

W końcu opanowałem się i przetartym i ociekającym knykciem wystukałem ostatnią wiadomość w ścianę skrzynki.
    Nastała noc - teraz to wiem - lecz gdy osamotniony, z nałożoną uprzężą, leżałem i obserwowałem z narastającym przerażeniem, jak zbolałe światło staje się subfuscusowe i wypełnia się dziwaczną muzyką ciemności - hukaniem, bezustannymi piskami, odgłosami ucieczki i mrożącym krew w żyłach wyciem - myślałem, że to koniec świata.
    Nastał dzień Sądu Ostatecznego, a jedyne, co mogłem zrobić, to leżeć nieruchomo w skrzynce - leżałem więc, bojąc się okropnie, że przyjdą po mnie umarli z krainy cieni i czekałem na Arkę Jego Przymierza, błyskawice, głosy, gromy, trzęsienie ziemi i wielki grad.
    Z wolna mój świat zaczął okrywać się całunem strachu i czarnego cienia, a gdy nie widziałem już nic prócz najczarniejszego mroku, usłyszałem złowieszcze kroki, ciężkie i nierówne - ktoś przeszedł przez ganek i zatrzymał się przed drzwiami.
    Skuliłem się ze strachu w swojej skrzynce.
    Przeraźliwy pisk kołyszących się drzwi, grzebanie przy zasuwce, głośne „Pieprzone drzwi”, eksplozja białego światła, łup-trzask zamknięcia, okropne beknięcie - i moja matka wtoczyła się na oślep do pokoju, przeszła ciężkim krokiem i zniknęła po drugiej stronie.
    Dokładnie nad moim łóżeczkiem wisiała przyczepiona u sufitu naga żarówka. Pulsowała gorąco, bezwstydnie i hipnotycznie, a ja leżałem na plecach i patrzyłem z rosnącą irytacją, jak coraz większa liczba nocnych owadów gromadzi się wokół buczącej bańki. Obserwowałem bezradnie, jak co chwilę jakaś zbyt napalona ćma, komar lub mucha zderza się ze śmiercionośną żarówką, spalając na popiół skrzydełka i włoskowate kończyny. Zawsze kończyło się to tym, że owad spadał z piskiem prosto do skrzynki, w której leżałem. Spadające korkociągiem, okaleczone insekty zaśmiecały moje łóżeczko i umierały straszliwą śmiercią. Na moich oczach rozgrywały się pełne krzyku, tragiczne sceny agonii; owady pozbawione życia stawały zimnymi jak kamień trupami.
    Wtedy zrozumiałem, dlaczego mój nieodżałowany braciszek leży tak spokojnie.
    Nie było w nim ani odrobiny Życia. Tylko Śmierć.
    Później powrócił dzień. Buchaste słońce rozkrzyczało się wrzaskiem maślanego światła nad wschodnim stokiem, budząc całą dolinę swoim auratycznym hałasem.
    Dwa kruki rechotały i krakały na niebie. Dziki pies wył gdzieś w górach. Słyszałem szczebiot głodnych kurczaków. Tuż obok rozpaczliwie ryczał muł. Słyszałem idiotyczny świergot skowronka. Gorliwie brzęczały pszczoły.
    Cały świat wokół mnie domagał się uwagi.
    Dzwony dzwoniły ze środka doliny. Ropucha rechotała w trzcinie. Brzęczała mucha. Klakson trąbił, gdy samochód przejeżdżał Drogą Główną.
    Cały świat wokół mnie domagał się uwagi. Była to pora, gdy wszystkimi kurczakami, pisklętami, kociakami, owieczkami, prosiakami i niemowlętami ktoś się zajmował.
    Ja też potrzebowałem kogoś, kto by się mną zajął. Natychmiast potrzebowałem jedzenia. Moje ciało pragnęło pożywienia. Jak długo musiałbym czekać? Może wiecie? Czy powiedziałem wam, że byłem naprawdę zajebiście głodny ?
    Rozważałem możliwość zjedzenia kilku upieczonych owadów, które leżały rozwalone na moim brzuszku... lecz nie...
    Zdecydowałem się raczej zrobić małą awanturę - poruszyć uwagę moich opiekunów, stosując metodę wszystkich głodnych i zaniedbanych dzieci - więc nabrałem powietrza w płuca i zacząłem wyć, wyć i wrzeszczeć, wściekać się i wykrzykiwać takie rzeczy jak „Dajcie mi jeść!”, „Jedzenia!”, „Cycka!” , przez cały czas waląc i kopiąc, pomimo krępujących mnie sznurów, tak pomysłowo zrobionych przez Papę - prawdziwego mistrza pułapek - że każde kopnięcie i uderzenie mojego niemowlęcego ciałka powodowało powolne zaciskanie się więzów, ograniczających coraz bardziej swobodę ruchów; w ciągu minuty moja mała awantura została ograniczona do zaciskania pośladków, rzucania srogich spojrzeń, wywieszania języka i oczywiście puszczania słownych wiązanek - och, jak one obracały moim językiem - och, jak tryskały mi z ust - wspaniałe, cholerne słowa, wyrwane z samego środka mojego brzucha - „Dajcie mi jeść!”, „Do diabła, czy muszę umierać z głodu?”, „Dajcie mi, kurwa, żreć!”  - i czy wiecie, co się stało? - pomimo wszystkich moich krzyków i ryków, całego wycia i wrzeszczenia, całego tego byczego wykrzykiwania obelg, cholernego awanturowania się i zawodzenia - pomimo tego wszystkiego  - czy wiecie co ?
    Nie wydobyłem z siebie nawet pisku - żaden dźwięk nie wyszedł z mojej skrzynki, mojego łóżeczka.
    Nie, nie wydobyłem z siebie nawet pisku.
    Byłem wstrząśnięty tym odkryciem. Czułem się oszukany. Wystrychnięty na dudka.
    Czułem się samotny.
    Wolną ręką zacząłem drzeć gazetę, którą wyłożona była moja skrzynka. Robiłem z niej małe kulki, ssąc rozmiękczałem je na papkę i połykałem.
    Zaspokoiwszy głód tą skromną kolacją, ziewnąłem szeroko i ponownie skierowałem myśli ku bratu, który leżał w brzęczącej skrzynce obok. Ziewając ponownie, szerzej tym razem, zamknąłem oczy i odpływając, zastanawiałem się, czy mój brat także był niemową.
    „Chyba nigdy nie będę wiedział na pewno” pamiętam, jak rozmyślałem, gdy sen owijał się wokół mnie, „chyba nigdy nie będę tego wiedział”.
    Śniło mi się, że razem z bratem jesteśmy w Niebie i spoczywamy na ciepłych bawełnianych obłokach. On uderzył w struny swojej złotej harfy i spadł na mnie deszcz srebrzystych tonów. Uśmiechaliśmy się.
    Mój brat przestał grać i wzniósł się w powietrze. Jego skrzydła były czarne i żylaste i ściekał po nich gęsty śluz. Potarł swoją owłosioną nogę i włożył harfę, która była teraz koroną, na głowę. Próbowałem latać, lecz nie miałem jeszcze skrzydeł, tylko białe, nie owłosione i podrygujące ciało larwy - leżące bezradnie na plecach - na plecach. Brat wskazywał na mnie palcem i krzyczał: „Piracie!! Zostaw mnie!! Zostaw mnie!! Zostaw mnie-e-e-e!!”  Wtedy zobaczyłem, że Niebo zaczerwieniło się i przybrało postać zupy. Unosiłem się powoli i na jej powierzchni koziołkowałem, i przez cały czas dochodził mnie odgłos podwójnego uderzenia: „Bum-bum... Bum-bum... Bum-bum... Bum-bum...” , niczym bicie serca.
 
Obudziłem się.
    Ojciec wyłonił się nade mną niczym zgięty patyk. Na jego szarej twarzy para małych jasnych oczu wierciła się w swych oczodołach.
    Papa usiadł z miską i bochenkiem chleba w rękach.
    Zjadłem trochę chleba maczanego w mleku - był ciepły i słodki.
    Palce Papy śmierdziały smołą lub smarem.
    Gdy zaspokoiłem głód, zamknąłem usta i odwróciłem głowę. Nie mogłem dłużej znieść tego drażniącego, chemicznego zapachu.
    Papa wstał.
    Jego taboretem była odwrócona skrzynka po owocach!
    Szukałem brata. Nie było go! Nie było też jego skrzynki! Obok mnie, na jej miejscu, leżała metalowa pułapka na zwierzęta pokryta czarnym smarem. Ziewające szczęki! Naciągnięta sprężyna! Zęby spragnione krwi!
    Odwróciłem głowę, mój umysł zaczynał krwawić.
    Papa podszedł do drzwi. Na lewym ramieniu trzymał szpadel z długim trzonkiem. Wtedy pierwszy raz zauważyłem jego siwy łysiejący łeb i czubatą szramę. Brak ucha.
    W rękach trzymał pudełko po butach przewiązane sznurkiem. Na wieczku napisane było: „nr 1”.